sobota, 3 maja 2014

Kep

Z Kampot Cham poprzez Phnom Penh, gdzie musiałem załatwić sprawy wizowe jechałem do Kep...... albo Kampot. Tak naprawdę, to jeszcze nie byłem pewien dokąd jadę. Wiedziałem, że w Kampot jest rzeka a w Kep morze, autobus jechał do obydwu tych miejscowości, w jakiej kolejności ? ... informacje wśród jadących pasażerów były sprzeczne. Po 4-ro godzinnej podróży zobaczyłem morze, które z okien pojazdu wyglądało zachęcająco błękitnie, plaża z bielutkim piaseczkiem i ładnymi dziewczynami. No raj po prostu. Poczułem zew. To tu właśnie muszę wysiąść! Trochę się zdziwiłem jak zobaczyłem „centrum”, czyli rynek stolicy prowincji Kep, kiedyś bardzo popularnego miejsca letniskowego wśród francuskich kolonistów. Literalnie było tam 6 budynków, kilka przenośnych straganów z jedzeniem i zadaszone hamaki do spania. No i plaża.


Z hoteliku do morza miałem rzut beretem. Z daleka – palmy, trawa i morze. Z bliska kamienie, góry śmieci, gruzu i brudne morze. Jak się też okazało, jestem ponad kilometr od lokalnej atrakcji, czyli „Krab Marketu”. Tam zobaczyć można, jak panie zastawiają pułapki na kraby dosłownie kilkadziesiąt metrów od brzegu, po jakimś czasie wyciągają je z ruszającymi się w niej bestiami z wielkimi kleszczami. Potem je segregują, obwiązują szczypce, żeby niedoświadczone ręce mogły je chwycić i ... sprzedają "na pniu".
Obok marketu jest „centrum żywieniowe dla falangów”- czyli szereg restauracji, zarówno prowadzonych przez Kambodżan jak i przez "Farangów" - te drugie oczywiście znacznie droższe. Kolejny dzień spędziłem w towarzystwie Anety i Krzyśka, mamy podróżującą z synem, których dziwnym zbiegiem okoliczności spotkałem już w Angkor Wat i Phnom Penh. Za 3-cim razem byliśmy już ”starymi" znajomymi i wspólnie wybraliśmy się na wycieczkę po Parku Narodowym. Park to w sumie jedna wielka góra, którą można obejść przyjemnym szlakiem dookoła.
Te wzniesienia na przeciwległym końcu zatoki, to już Wietnam.
Fajny spacer, szczególnie w miłym, polskim towarzystwie, bardzo ładne widoki na morze. 
Ze szczytu można dostrzec tez góry po stronie wietnamskiej. Kep znane jest z pięknych zachodów słońca. Wzdłuż linii brzegowej poustawiane są ławeczki skąd napawać się można romantyzmem chwili. Następnego dnia wypożyczyłem rower. Najpierw wizyta na plaży. Gdzie są te dziewczyny, które widziałem z okien autobusu?! Tylko garstka lokalnych dzieciaków. Woda ciepła, brunatna i pełna .... czegoś miziającego mnie po nogach. Wszedłem do kolan i poddałem się. 
To kiedyś była kolonialna willa....



W Kep znaleźć można wiele śladów francuskiego kolonializmu, czasem zagospodarowanego przez lokalsów, czasem wypalonego albo ogołoconego z wszystkiego, co przedstawiało jakąkolwiek wartość. 
W sumie, to raczej przygnębiający widok.
W Kep wyraźnie widać, że ktoś chciał tam stworzyć drugie Sihanoukville, czyli kurort morski z prawdziwego zdarzenia. Ale albo zabrakło środków, albo ktoś się po prostu przeliczył, bo turystów tam jak na lekarstwo.






Wszystko przygotowane na przyjazd turystów, którzy niestety pojechali do Sihanoukville.

Tłok na basenie przy ekskluzywnym hotelu mówi sam za siebie.

Jeżdżąc po okolicy dotarłem do wioski rybackiej, czyli takiego prawdziwego Kep. 
Bo Kep, to oprócz marketu krabowego i restauracji wokół niego, to kilka nowopowstałych hotelików, nędzne pozostałości francuskiego kolonializmu i jedyna "prawdziwa" część, czyli właśnie ta rybacka wioska, schowana na uboczu.





Kosze na śmieci już mają, teraz tylko pozostaje nauczyć się ich używać.


















 
Plaża piaszczysta, ale tylko w Kep Beach.

 
Tak wygląda plaża poza kilkudziesięcio metrowym odcinkiem w Kep Beach.







Krab - symbol Kep, a po lewej w dali Rabbit Island.
Żona rybaka, która oczekuje powrotu swojego męża. W oryginale - naga, ale jak widać komuś już to przeszkadzało.



Dziwny kolczasty owoc znaleziony w Parku Narodowym Kep.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz