wtorek, 22 kwietnia 2014

Kampong Cham

Latarnia rzeczna.
Ponieważ zaplanowałem dotrzeć do Phnom Penh dopiero za 3 dni, a w Siem Reap już mi się siedzieć nie chciało, to postanowiłem zatrzymać się gdzieś po drodze.
Po przeczytaniu wszystkich informacji jakie były w zasięgu ręki na temat mojej dalszej destynacji wybrałem Kampong Cham. Było prawie po drodze do Phnom Penh (5 godzin autobusem wg. Lonely Planet), można zobaczyć tam starą latarnię rzeczną z której rozciąga się piękny widok na okolicę i bambusowym mosteczkiem dostać się na jakąś wysepkę.
Już po 7-miu godzinach z radością opuściłem roztrzęsiony autobus i udałem się na poszukiwanie noclegu. W pierwszym gesthausie jak facet otworzył drzwi do pokoju to buchnęła taka sauna, że mnie aż cofnęło. Sauna bez basenu z zimną wodą- 5$ za noc. Drugi, to były pokoje z oknami wychodzącymi do wewnątrz restauracji (czytaj baru piwnego z bilardem),również 5$. Trzecim był hotel Mekong, odbiegający zarówno jakością oferowanej usługi jak i ceną- 8$. Obsługa umiarkowanie sympatyczna, czysto, ładna łazienka i Wi-Fi, które jeszcze wtedy działało.
Centralnym punktem miasta jest targowisko. Sposób zorganizowania, poziom higieny, zapachów i urok zbliżony do marketów w Indiach – w ten sposób chciałem podkreślić, że bardzo mi się podobało.
Kiedy zaczynaliśmy naszą podróż Rajska wydziwiała, jak ją ciągnąłem w takie miejsca, ale z czasem się przyzwyczaiła i zaczęła dostrzegać urok takich miejsc.

Trochę byłem zawiedziony, że nad Mekongiem nic specjalnego się nie dzieje, ale może to za mała mieścina, nie przyciąga wystarczającej liczby turystów.
Następnego dnia około szóstej rano obudziła mnie jakaś wściekła muzyka i szuranie łóżkami nade mną. Nic to, przynajmniej posta napiszę!
Wyjrzałem za okno, a tu pełne zachmurzenie, w nocy padało, więc jest przyjemnie chłodno. Cóż za wspaniała pogoda!
Rajska mówi, (żeby  mi zal było) że w Polsce jest tak rześko i tak się lekko oddycha. Ale po co jechać do Polski, skoro w Kambodży też!
O 9.00 przestał działać internet. Zszedłem do recepcji i mówię,
- Nie działa internet.
- Ooooo, mnie też. Mówi rozradowana recepcjonistka, żeby podkreślić, że mamy coś wspólnego i pokazuje mi swój telefon.
- To może naprawić?
- Tak, już dzwonię. I patrzy mi w oczy.
- No to dzwoń. Ona podnosi słuchawkę, a ja się oddalam.
Wypożyczyłem rower celem poszukiwania lokalnych atrakcji.
- Latarnia rzeczna, to gdzie?
- Po drugiej stronie Mekongu.... a o tam! 
(bo hotel nad Mekongiem stoi).
Przejechałem przez długi most i skręciłem w stronę latarni. Po kilku minutach walki z dżunglą, spocony jak pies, pomyślałem, że może  jest jakaś droga z drugiej strony mostu. Była. 
LP podaje, że to była francuska latarnia. Ale po co budować latarnię na rzece?
Schody baaaardzo strome. Jeżeli ktoś ma jakieś lęki, to podpowiadam, że z mostu też dobrze widać.
W poszukiwaniu atrakcji nr 2 czyli bambusowego mosteczka prowadzącego na wysepkę przejeżdżałem przez wioskę i usłyszałem jakieś rozwrzeszczane, rozentuzjazmowane głosy. Pomyślałem - szkoła.
Ale nieeee.... gdzie tam szkoła, przecież są wakacje.
Jakaś ekipa siedziała na matach i bawiła się w butelkę. Nie, nie w rozbieranego. W: na kogo wypadnie, ten pije.  Na szczęście piwo, nie wódkę. Tyle, że nie było butelki, tylko obcięty łeb kurzy na talerzu, przykryty miską. 
To robiło za butelkę.
Zapytałem:
- Do drewnianego mosteczku, którym można się dostać na wysepkę, to którędy?
Zapadła niezręczna cisza. Nagle wszyscy zaczęli wrzeszczeć i wypchnęli przede mnie 
jakiegoś boroka.
Aaaaaa! Nauczyciel angielskiego. Wymiana uprzejmości przeszła w miarę
sprawnie, jak doszliśmy do mostka, zaczęły się schody. Kiedy opisałem już językiem gestów i mową ciała o co mi chodzi nauczyciel angielskiego przemówił w ich języku. Wydawało się, że zrozumieli , bo znów zaczęli wrzeszczeć i wszyscy unieśli ręce, żeby mi wskazać kierunek. 
Każdy wskazywał w inną stronę. - No, to już wiem, gdzie jechać! 
Obieranie kukurydzy.
Po pół godzinie i 10 kolejkach (5 razy durna kura pokazała na mnie) okazało się, że jestem jedynym, który jest zdolny podnieść się o własnych siłach i udać się w dalszą drogę. Więc po mimo słabnących protestów udałem się.

Mijałem drewniane domki wokół których biegały półnagie (a czasem całkiem nagie) dzieci radośnie wołające HALO (a czasem po Angielsku HELLO) i machających do mnie, ludzi łuskających kukurydzę, łowiących ryby, sprzedających w sklepie, grających w badmintona, dyndających się w hamaku, albo po prostu nic nie robiących. Jak dla mnie to było porostu urocze. Podobają mi się takie wiejskie klimaty. 
Drewniany mosteczek okazał się być dokładnie w przeciwną stronę niż ja pojechałem, ale musiałem sobie zrobić przerwę po 4 godzinach pedałowania, więc wróciłem do hotelu. I to co zobaczyłem w lustrze trochę mnie przeraziło. Jakby mi wetknąć gęsie piórko za ucho, mógłbym spokojnie uchodzić za Indianina (takiego amerykańskiego). 4 lata w Azji i zero refleksji. Tu słońce opala czy świeci bezpośrednio czy przez chmury.
Czasem mam wrażenie, że nawet w nocy opala. Kładę się spać i wydaje mi się, że jest ok, a rano patrzę w lustro Indianin. Wniosek - opaliłem się w nocy!
Internet w hotelu dalej nie działa. 
Schodzę do recepcji i w tym momencie na plac zajeżdża policja i kawalakada samochodów. 
- Co się dzieje. Pytam.
- Bardzo ważna delegacja z Wietnamu. 18 pokoi wynajęli. Jesteśmy najlepszym hotelem w mieście.
- A co z internetem?
- Nie działa.
- To wiem! Kiedy będzie działał.
- Nie wiadomo.
- Jak to nie wiadomo? Dzwoniłaś?
- Dzwoniłam.
- I?
- Ten pan jest zajęty.
- Najdroższy hotel w mieście, jak byk stoi w recepcji napisane, że internet jest, ważna delegacja z Wietnamu 18 pokoi wynajęła a internetu nie ma?
- No nie ma.
Poddaję się.
Jadę na drewniany mosteczek.
LP podaje, że przejazd kosztuje 0,25-0,50$. Mnie kasują 1$, ale jak się popatrzy na ten mostek, ile pracy trzeba włożyć w budowę i utrzymanie, a przypuszczam, że po monsunie trzeba go budować całkiem od nowa, niech będzie.Jadę. 
 Ja pierdziu!!!!! Bambusy uginają się pod kołami mojego roweru, wszędzie wystają jakieś druty, boję się  że złapię gumę. Kiedy mija mnie samochód, to już wygląda naprawdę strasznie. Wydaje się, że zaraz w tych bambusach zrobi się dziura i samochód wpadnie do Mekongu razem ze mną. 
 Udało się, dotarłem na drugą stronę. Jest plaża, leżaki, bambusowe chatki, fajnie! Wstęp 0,50$. Walcie się, już zapłaciłem 4.
Bambusową ścieżką ułożona na piasku wspinam się pod górę. Potem jest już płasko i betonowa „szosa”.
Jadę sobie tą „szosą” i słyszę ssssssssssss...... Myślę wąż, ale nieeeeee, gdzie by tu wąż.
- Złapałeś gumę.
I tu w mojej głowie pojawia się taka przebitka :
- Złapałeś gumę!
- Jaką gumę?!! Co złapałem?!!!!!! Rajska! Ja naprawdę nic..........!
- Pana mosz synek w kole!
- A, pana, no to mi ulżyło, bo już żech myśloł, że coś gorszego.
Pana.
Na szczęście zakład naprawczy był dosłownie o krok, a koszt naprawy to 1000Riel, czyli mniej niż 1 zł.
Wyspa okazała się być naprawdę niezwykła. Pełna serdecznych, uśmiechniętych ludzi, tak niesamowicie wyluzowanych.
Drzewa obwieszone były owocami mango, liczi, papai, pommgranatów i wielu innych których nie znałem.
Wszystko to było w zasięgu ręki i nikt nie zrywał. 
Pomyślałem sobie, gdyby to było w Indiach.......
Wyglądało to tak sielankowo, że niemal rajsko.
Jechałem sobie tak i jechałem, robiło się juz późno i myślałem juz o powrocie, ale usłyszałem jakąś głośną muzykę, pomyślałem więc, sprawdzę co to jest i będę wracał.
To była kolejna impreza przednoworoczna. Piwo w jedną rękę, pommgranat w drugą i heja!
Ta w czerwonym, to moja Złotozęba.
Pech chciał, że jakaś baba ze złotymi zębami se mnie upatrzyła i uparła się że będzie ze mną tańczyć tańce przytulańce. To im tłumaczę, że muszę jechać, bo późno, zmrok wkrótce zapadnie. 
- Nie ma problemu, możesz spać tutaj, z nami.
- Jasne! Pewnie z tą babą ze złotymi zębami. 
Ale tego nie powiedziałem głośno, tylko wsiadłem na rower i dałem w długą.
Po powrocie na "stały ląd" okazało się, że z tymi atrakcjami nad Mekongiem nie jest tak źle. Są przenośne (przejezdne) budki z żarciem i piwem, jest karuzela a nawet kurs tańca lokalnego za friko. Tyle, że to wszystko zaczyna się około 17tej a o 20.00 było sprzątali juz śmieci po imprezie. O 21.00 miasto juz śpi. Jak chcesz się załapać na jakąś lokalną atrakcję, musisz się wstrzelić w godzinę.
Taniec nad Mekongiem wieczorowa porą.

Konstrukcja mosteczka nie wyglądała zbyt przekonywująco,
Dzieci były przesympatyczne i bardzo chętnie pozowały do zdjęć.
W co drugiej chałupie stały wielkie suszarnie tytoniu.







Kampong Cham
Miasto stroiło się już na przywitanie khmerskiego nowego roku.











Brak komentarzy:

Prześlij komentarz